Ostatnio w mediach pojawiły się informacje, że Urząd Lotnictwa Cywilnego „odniósł sukces” – udało się zainicjować dyskusję w Radzie UE o zmianach w prawach pasażerów. Sukces, jak to często bywa w polityce, polega tu głównie na tym, że o czymś zaczęto rozmawiać. Brzmi to jak odcinek „Warto rozmawiać” – jest temat, są emocje, ale o konkretach i realnych skutkach cisza.
Pasażerowie słyszą hasła: „więcej praw”, „większe odszkodowania”, „koniec z opóźnieniami”. W naturalny sposób myślimy wtedy: Świetnie, będę dostawać ogromne kwoty za każdą godzinę spóźnienia. Tyle że w tej wizji jest jeden szczegół, o którym rzadko mówi się głośno – rachunek zawsze trafi do nas. Linie lotnicze nie są instytucjami charytatywnymi. Każdy nowy obowiązek i każde ryzyko finansowe zostanie wliczone w cenę biletu. I to szybciej, niż zdążymy spakować walizkę.
Mechanizm jest prosty: większe odszkodowania = wyższe przewidywane koszty operacyjne = droższe bilety. Tyle że w debacie publicznej ten etap znika, a w jego miejsce pojawia się populistyczne przekonanie, że „linie zapłacą”. Tak, zapłacą – naszymi pieniędzmi.
Jest jeszcze jedna pułapka: nadmierne obciążanie przewoźników może sprawić, że część z nich ograniczy operacje na trasach, gdzie punktualność jest trudna do utrzymania (np. lotniska o dużym zatłoczeniu czy regiony z nieprzewidywalną pogodą). Efekt? Mniej połączeń i droższe bilety dla tych, którzy zostaną na rynku.
Czy prawa pasażera są potrzebne? Oczywiście, że tak. Ale każda regulacja powinna przejść test ekonomiczny: czy poprawa sytuacji jednostki nie pogorszy w szerszej skali dostępności transportu. Bez tego łatwo zamienić realne udogodnienia w kosztowną iluzję.
Dyskusja w Radzie UE to dopiero początek. Prawdziwy sukces będzie wtedy, gdy oprócz rozmawiania zaczniemy też liczyć – zanim wystawimy pasażerom rachunek przy lądowaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz